treść strony

Pionierzy Erasmusa

Wyjechali na Erasmusa, gdy jeszcze mało kto słyszał o tym programie. I nie żałują, choć nie wszystko potoczyło się tak, jak chcieli.

Pod koniec lat 90. wykładowcy Akademii Muzycznej (AM) we Wrocławiu musieli włożyć sporo wysiłku, by namówić któregoś ze studentów na erasmusowy wyjazd. – Mówiono nam, że warto, choć nie do końca było wiadomo, co się za tą propozycją kryje – śmieje się Michał Moc, dziś 46-latek, wykładowca tej uczelni, kompozytor i akordeonista, który w 2000 r. – jako jeden z pierwszych studentów wrocławskiej AM – wyjechał na semestr studiów do Konserwatorium Muzycznego w Enschede w Holandii.

Program Erasmus dopiero w naszym kraju raczkował. We Wspólnocie Europejskiej funkcjonował już od 1987 r., ale Polska dołączyła do niego dopiero w 1998 r. Przez lata zmieniały się jego nazwy, ale cel pozostawał ten sam – promowanie mobilności studentów i kadry, podnoszenie ich kompetencji oraz rozwijanie międzynarodowej współpracy między uczelniami.

Mówienie po angielsku to był stres
Michał Moc na holenderską uczelnię muzyczną pojechał razem z koleżanką ze studiów. Dziś jest ona jego żoną, oboje komponują i w poszukiwaniu spokoju co roku przenoszą się na trzy miesiące na Islandię. – Te wyjazdy są dla nas za każdym razem tak odkrywcze, jak odkrywcza była wyprawa na Erasmusa. To był genialny dodatek do studiów! – przekonuje Moc.

Na wyjazd do holenderskiego konserwatorium namówili go profesorowie z wrocławskiej AM.

– Na wrocławskiej uczelni mieliśmy ustaloną ścieżkę rozwoju, którą wszyscy podążali. Polegała na etosie pracy i uznaniu autorytetu wykładowców. Nie wiązała się z kreowaniem indywidualnego planu studiów. Po przyjeździe do Holandii okazało się, że możemy studiować to, na co mamy ochotę. Kiedy usłyszałem pytanie, na jakie zajęcia chcę chodzić, po prostu mnie zamurowało, bo byłem przyzwyczajony, że jest precyzyjny plan studiów, którego należy się trzymać. Natomiast nie podobało mi się to, że zajęcia z kompozycji były zbiorowe i zamieniały się często w dyskusję o tym, co i jak będziemy robić. W Polsce o tym się nie rozmawiało, tylko ciężko pracowało. We Wrocławiu spotykaliśmy się z naszymi mistrzami na indywidualnych zajęciach. Na przykład z prof. Grażyną Pstrokońską-Nawratil nierzadko siedzieliśmy na uczelni do trzeciej nad ranem. W Holandii zaś wszystko było starannie zaplanowane i wyliczone co do minuty. Zachwycony byłem za to dostępem do technologii. W miejskiej bibliotece, którą tam odwiedzaliśmy, było więcej partytur i nagrań nowej muzyki, niż ja wówczas widziałem przez całe swoje życie. Pamiętam też, jak w tamtejszym muzeum oglądaliśmy sprzęt elektroniczny. Był taki sam jak ten, którego używaliśmy we wrocławskiej Akademii Muzycznej, a tam pełnił rolę zabytku – śmieje się. I dodaje, że najtrudniejsza była dla niego bariera językowa. – Mówienie po angielsku mnie stresowało. Należałem do tych roczników, które w szkole miały obowiązkowy język rosyjski. Zamiast w naukę angielskiego inwestowałem w nuty. Nie znając dobrze języka, unikałem niektórych zajęć, na które bym się zgłosił, gdybym miał swobodę komunikowania się – przyznaje Michał.

Pokój z widokiem na wieżę Eiffla
Kłopotów językowych nie miał Paweł Czarzasty, równolatek Michała, który na przełomie XX i XXI wieku studiował architekturę na Politechnice Gdańskiej (PG). W 2002 r. wyjechał – w ramach programu Socrates Erasmus – do Paryża. – Chciałem jechać do Francji, bo wcześniej przez kilka lat mieszkałem tam z rodzicami i dzięki temu świetnie znałem język – tłumaczy. – Poza tym Paryż to idealne miejsce do zgłębiania architektury – zauważa.

Na wymianę zgłosił się na piątym roku studiów. Chętnych było więcej niż miejsc, więc decydowała średnia ocen. – Dziś również wyniki w nauce są przepustką na takie mobilności – podkreśla Paweł, który obecnie jest wykładowcą Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku i zasiada w komisji rekrutującej zainteresowanych programem Erasmus+. W Paryżu przez semestr kształcił się w Szkole Architektury La Villette.

– Stolica Francji to bardzo drogie miasto. Niemal całe stypendium, które otrzymałem na ten wyjazd, wydałem na noclegi już w ciągu pierwszego miesiąca – wspomina. – Gdyby nie finansowe wsparcie taty, pewnie wróciłbym do Gdańska już po kilku tygodniach. Przez miesiąc pomieszkiwałem u znajomych w akademiku. Potem przeprowadziłem się do prowadzonego przez polskie siostry zakonne hospicjum, ale tam trzeba było wracać przed godziną 22, a pokój, który dostałem, pamiętał jeszcze czasy mieszkającego w nim kiedyś Norwida. W końcu jakimś cudem udało mi się przeprowadzić do zwolnionego przez niemiecką studentkę pokoju na poddaszu, z którego okien było widać wieżę Eiffla! – podkreśla.

Już w trakcie studiów na PG myślał o reżyserii. – Zdawałem nawet do łódzkiej filmówki, ale się nie dostałem. W końcu sam zacząłem robić niezależne kino – mówi. Teraz dostrzega, że podczas wyjazdu na Erasmusa miał możliwości, których nie wykorzystał. – Nasza paryska uczelnia współpracowała ze szkołą filmową, którą odwiedziłem. Może trzeba było zostać tam dłużej i spróbować swoich sił? – zastanawia się. – Chciałem jednak wracać, zrobić dyplom. Polska wydawała mi się wówczas krajem wielkich możliwości, w którym mimo wszystko czułem się swobodniej.

Do korzystania z możliwości programu Erasmus namawia też swoich studentów. – Mieszkanie w innym kraju poszerza horyzonty i pozwala spojrzeć na wszystko z innej perspektywy – zachęca.

Miłość od pierwszego wejrzenia
Wie o tym dobrze Aleksandra Ewa Berg, która przez 19 lat mieszkała w Portugalii. Na drugim końcu Europy wylądowała poniekąd przez Erasmusa. W połowie lat 90. studiowała antropologię kultury na Uniwersytecie Warszawskim (UW) i jednocześnie pracowała w organizacjach pozarządowych zajmujących się ekologią. W 1998 r. wzięła udział w programie „Młodzież dla Europy” (później nazywał się „Młodzież”, a dziś jest częścią Erasmusa+) i zawodowo związała się z nim na następne 15 lat.

– Kiedy pojechałam do Rumunii, poznałam tam młodego Portugalczyka. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Po powrocie do Polski, w 1999 r., okazało się, że dostałam stypendium na wyjazd do Barcelony w ramach unijnego programu TEMPUS (Trans-European Mobility Programme for University Studies), a mój ukochany miał w tym samym czasie być na europejskim wolontariacie w Pirenejach. Oznaczało to, że będzie nas dzielić zaledwie 200 km, dzięki czemu mogliśmy spędzać czas razem – opowiada Aleksandra. – Poza tym Hiszpania mnie fascynowała, od kilku lat uczyłam się hiszpańskiego i tańczyłam flamenco.

O Portugalczyku mówi, że wtedy był jej przyszłym, a teraz jest jej byłym mężem. To dla niego zostawiała Polskę i w 2000 r. – po obronie pracy magisterskiej na UW – przeniosła się do Portugalii. Przez 19 lat pracowała jako badaczka naukowa i tutorka na kilku portugalskich uczelniach. Zajmowała się edukacją alternatywną. Dziś jest wicedyrektorką dwóch szkół w Warszawie, które funkcjonują inaczej niż tradycyjne placówki. Bo to uczniowie decydują, jak, kiedy i czego będą się uczyć. Podobne szkoły Aleksandra chciała rozkręcić w Portugalii.

– Nie udało mi się z powodu biurokracji. Pięć lat czekałam, aż dokument z jednego biurka trafi na drugie. Nie chciałam marnować czasu. Wróciłam do Polski, bo u nas alternatywne formy edukacji są milej widziane. Moje dzieci chodzą do takich szkół – podkreśla. – Niedługo moja córka skończy 19 lat i skorzysta z Erasmusa. To jej autonomiczna decyzja, ale nie ma się co dziwić, bo to dziecko tego programu – śmieje się Aleksandra.

Zainteresował Cię ten tekst?
Przejrzyj pełne wydanie Europy dla Aktywnych 2/2023: