Fundacja Rozwoju Systemu Edukacji
Data publikacji: 20.12.2024 r.
– Ten program to najlepsza inicjatywa UE, bo w codziennym wymiarze zbliża do siebie jej mieszkańców – tak Erasmusa z początku wieku wspomina Krzysztof Candrowicz, koordynator projektów kulturalnych w Polsce i na świecie
Przez pół roku mieszka pan w Portugalii, drugie pół w Polsce. To życie w rozkroku?
Raczej w zgodzie z cyklem natury. W październiku jak ptaki odlatujemy do ciepłych krajów, w kwietniu wracamy do Polski. Moja partnerka jest Portugalką, oboje pracujemy w obszarze kultury, wiele projektów robimy zdalnie, ale też część realizujemy w Porto lub w Polsce. Ta dynamika i różnorodność kulturowa wnosi dużo dobrego do naszego życia – to raczej wartość niż trudność czy niewygoda. Przy okazji odkrywamy, że między Polską a Portugalią jest więcej podobieństw niż różnic.
Od lat pracuje pan na arenie międzynarodowej: jako gościnny kurator i wykładowca w licznych organizacjach, muzeach, szkołach i festiwalach w Europie i na świecie. Na styku kultur widać więcej?
Międzynarodowa wymiana myśli zawsze była dla mnie impulsem do działania i rozwoju. A zaczęło się od Erasmusa, wymiany studenckiej w greckich Salonikach. Były one wtedy Europejskim Miastem Kultury, jak dawniej nazywał się projekt Europejskiej Stolicy Kultury. To był mój pierwszy kontakt z tą inicjatywą. W Salonikach odkryłem muzeum fotografii w ciekawym, portowym budynku, a do Polski wróciłem z gotowymi pomysłami. Jeszcze jako studenci, na piątym roku studiów, zainspirowani wyjazdem do Grecji zorganizowaliśmy pierwszy Fotofestiwal w Łodzi.
Wróćmy na chwilę do tamtych czasów. Blisko 25 lat temu Erasmus to musiał być zupełnie inny program...
Obecnie na uczelniach działają biura do spraw Erasmusa, wszystko jest zorganizowane i niejako podane studentom na tacy. Tymczasem my wtedy w Grecji mieliśmy jednego profesora, który pomagał zagranicznym studentom i był dostępny raz w miesiącu przez godzinę. Internet w Polsce raczkował, więc całą logistykę erasmusową załatwiało się przez automat w budce telefonicznej, do którego wrzucało się monety. Trzeba było szybko mówić, bo połączenia międzynarodowe były drogie, a najlepiej było załatwić sprawę w minutę. Gdy przyjechaliśmy do Salonik, do ostatniej godziny nie wiedzieliśmy, gdzie będziemy spać. Pierwszą noc spędziliśmy na uczelni, dopiero później wynajęliśmy mieszkanie. Ale największym kuriozum było to, że ja i inni studenci z Polski przebywaliśmy w Grecji po trzech miesiącach nielegalnie.
Jak to możliwe?
Polska nie była jeszcze członkiem Unii Europejskiej, a proces aplikowania o wizę był tak żmudny – zresztą do dziś nie otrzymałem odpowiedzi na mój wniosek – że wyjechaliśmy jedynie z wizą turystyczną na trzy miesiące, a spędziliśmy w Salonikach ponad pół roku. W grudniu nie mogliśmy przyjechać na święta do domu, bo za nielegalny pobyt groził nam
tzw. miś w paszporcie. Inna sprawa, że bilety lotnicze były wtedy tak drogie, że i tak pewnie byśmy nie polecieli. Ostatecznie wyruszyliśmy w miesięczną podróż promem po greckich wyspach, skąd mam masę dobrych wspomnień.
A jak wspomina pan samą wymianę studencką?
Czuć było pionierskiego ducha, wszystko odbywało się na wariackich papierach, a sama uczelnia w Grecji nie wiedziała do końca, jak przyjmować studentów spoza UE. Ale nad wszystkim unosiła się kreatywna energia i idea przyjaźni międzynarodowej. To był mój pierwszy naukowy wyjazd za granicę, pierwszy kontakt z osobami niemalże z całej Europy. Zburzyłem wówczas masę stereotypów narodowych, przez co do dziś uważam, że program Erasmus to najlepsza inicjatywa Unii Europejskiej. W praktycznym i codziennym wymiarze zbliża do siebie jej mieszkańców.
Ma pan jeszcze kontakt z kimś z Erasmusa?
Z Uniwersytetu Łódzkiego wyjechało wówczas tylko dwóch studentów. W trakcie wymiany poznałem kilka innych osób z Polski, ale obracałem się głównie w międzynarodowym środowisku. Mieszkanie wynajęliśmy w dziesięć osób z sześciu krajów. Pod jednym dachem mieszkali ludzie z Belgii, Niemiec, Rumunii, Włoch, Szwecji i Polski, więc panował klimat multi-kulti. Wspólne mieszkanie i codzienne życie bardzo zbliżają, dzięki czemu jedna z osób, którą poznałem na Eramusie, do dziś jest moim bliskim przyjacielem. Jest Belgiem, mieszka w Brukseli, pracuje w europejskiej siedzibie Google – więc w zupełnie innej branży niż ja – ale przyjaźń pozostała. Widzimy się co roku, nawet współprowadziłem ceremonię na jego ślubie.
Co pana w Grecji zaskoczyło?
To była zupełnie inna rzeczywistość niż w Polsce, Europa zderzała się tam z Orientem. Studenci palili papierosy na zajęciach, a przy wejściu na uczelnię agitowały partie polityczne i korporacje, rozdając alkohol i papierosy. Do tego dochodziły różnice językowe. Tylko dwóch profesorów na całej uczelni mówiło po angielsku, więc chodziłem na zajęcia wyłącznie po grecku. Po przyjeździe zrobiłem miesięczny, intensywny kurs tego języka. Na pierwszych zajęciach było trudno, zrozumiałem może 10 proc., ale na koniec semestru rozumiałem już połowę. Na pewno był to skok na głęboką wodę, ale ten pozorny chaos nauczył mnie samoorganizacji i radzenia sobie w różnych warunkach. To przydało się od razu po powrocie, bo musiałem nadrobić cały zaległy czwarty rok studiów – uczelnia w Łodzi nie chciała przepisać nam ocen z przedmiotów zaliczonych w Grecji.
Ale powrót z Erasmusa był dla pana również początkiem rozwijania własnych działań kuratorskich w Łodzi...
Tak, festiwale, galerie i muzea, które działały wówczas w Salonikach, zainspirowały mnie do tego stopnia, że po powrocie, wraz ze znajomymi z Uniwersytetu Łódzkiego i miejscowej Akademii Sztuk Pięknych, zorganizowaliśmy pierwsze w Łodzi wydarzenie poświęcone fotografii – wspomniany już Fotofestiwal. Ten premierowy miał jeszcze charakter lokalny, ale już kolejna edycja była międzynarodowa. Zaprosiliśmy wówczas partnerów z Grecji, a honorowym gościem, który otwierał festiwal, był grecki ambasador. Jednocześnie wspierał nas Instytut Socjologii UŁ, więc nad wszystkim unosił się studencki duch. W tym roku odbyła się już 24. edycja Fotofestiwalu i jest to jeden z największych festiwali fotografii i sztuk wizualnych nie tylko w Europie, ale i na świecie.
Bez międzynarodowych inspiracji nie udałoby się osiągnąć takiego sukcesu?
Ten rodowód i wymiana myśli między kulturami z pewnością są ważne i pozwoliły nam rozwinąć skrzydła, ale dziś myślimy już trochę inaczej. Jako organizatorzy cieszymy się ze światowego sukcesu Fotofestiwalu, ale widzimy, że przez pierwsze dziesięć lat byliśmy zachłyśnięci międzynarodowym światem sztuki, mocnymi nazwiskami. Interesowało nas wypłynięcie na szerokie wody, więc zapraszaliśmy głównie twórców o globalnym znaczeniu. Dopiero przez ostatnie pięć lat zaczęliśmy zwracać uwagę na nasz lokalny kontekst, na wątki ważne dla Europy Wschodniej, Polski i Łodzi, dostrzegać rodzimych, nie mniej ważnych twórców, jak Zbigniew Libera czy Józef Robakowski. Przypomnieliśmy sobie o naszych korzeniach, o młodym progresywnym środowisku, i przestaliśmy porównywać się z innymi, jednocześnie coraz bardziej krytycznie patrząc na wielki świat. Ale bez początkowej, młodzieńczej fascynacji zagranicą dojście do tego punktu nie byłoby możliwe.
To pan był inicjatorem pomysłu, by Łódź stała się Europejską Stolicą Kultury 2016. Tego wyścigu ostatecznie nie udało się wygrać, ale obudził on miasto z kulturalnego snu. To też inspiracja Erasmusem i Salonikami?
To tam po raz pierwszy zobaczyłem od środka, jak funkcjonuje Europejskie Miasto Kultury. Zainspirowany tym, zapaliłem się do pomysłu, by Łódź zdobyła taki tytuł, stała się widoczna na arenie międzynarodowej. Wierzyłem, że miasto tego potrzebuje, bo jest niedoceniane, kojarzy się wyłącznie z upadłym przemysłem, a jego kulturotwórczy charakter jest pomijany. Wyniki konkursu mocno przeżyłem, ale dziś dostrzegam, że starania o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury mają bardzo rywalizacyjny charakter. Teraz Łódź ma inną strategię, chce się rozwijać własnym rytmem. Co nie znaczy, że zamierzamy zamykać się na świat – Fotofestiwal w dużej mierze opiera się na funduszach europejskich. Korzystamy m.in. z programów Kreatywna Europa i Erasmus, realizujemy trzy duże projekty międzysektorowe i zapraszamy wolontariuszy z zagranicy. Bez tego międzynarodowego wymiaru nasz festiwal nie mógłby funkcjonować.
Nigdy pan się z Łodzi na stałe nie wyprowadzi?
Te korzenie są zbyt silne, by je wyrwać. Jestem łodzianinem od kilku pokoleń, tu urodzili się moi dziadkowie i rodzice. Czuję Łódź z całą lekkością i ciężarem tego miasta. I bardzo się cieszę, gdy widzę, że rozwija się dzięki europejskim projektom. Gdy ponad 20 lat temu powstawał nasz festiwal, Łódź była zupełnie innym miejscem. Dziś nie jest to już upadłe miasto jak w latach 90. poprzedniego wieku, w którym działalność kulturalną rozwijaliśmy partyzancko, bo nie mieliśmy na to prawie żadnych pieniędzy. Teraz to dynamicznie rozwijająca się wielokulturowa metropolia, pełna inicjatyw artystycznych i społecznych. Tu codziennie można wziąć udział w niesamowitym wydarzeniu.
Czyli na wiosnę ptaki znów wrócą do domu?
Taki mamy cykl produkcyjny i mam nadzieję, że to się nie zmieni. Gdy przez sześć lat pracowałem w Hamburgu przy Triennale Fotografii, też co roku w maju, na miesiąc przed Fotofestiwalem, przyjeżdżałem do Łodzi. To jest ten moment, który lubię najbardziej – gdy laptopa odkłada się na półkę i zaczyna pracę z lokalną społecznością: budując wystawy, przyjmując międzynarodowych gości. To dawka adrenaliny, której nie dałoby się znieść cały rok. Tyle co prawda trwa przygotowanie imprezy, ale co dzień wymieniamy się informacjami i pracujemy zdalnie – myślę, że w Łodzi mieszka nie więcej niż jedna trzecia osób tworzących Fotofestiwal. Reszta pracuje w Warszawie, Berlinie czy Porto. Jak widać, od czasu mojego Erasmusa świat się mocno skurczył.
*Krzysztof Candrowicz (ur. w 1979 r.), kurator, socjolog, badacz i animator projektów. Absolwent socjologii na Uniwersytecie Łódzkim. W ramach programu Erasmus studiował na Uniwersytecie Macedońskim w Salonikach. Ukończył także studia podyplomowe Zarządzanie kulturą w perspektywie integracji z Unią Europejską w PAN w Warszawie. Współzałożyciel Łódź Art Center, jeden z pomysłodawców projektu Łódź – Europejska Stolica Kultury 2016, Międzynarodowego Festiwalu Fotografii w Łodzi, współzałożyciel Łódź Design Festival. W latach 2012–2018 pracował jako dyrektor artystyczny Triennale Fotografii w Hamburgu, a latach 2019–2024 jako kurator Biennale Fotografii i Sztuk Wizualnych w Porto