treść strony

Z saksofonem na Erasmusa

Nie czekała, aż ktoś otworzy jej drzwi – zrobiła to sama. Na Erasmusie w Holandii postanowiła znaleźć nauczyciela saksofonu. Ta decyzja wpłynęła na rozwój międzynarodowej kariery Alicji Wołyńczyk

  • Wyjazd na Erasmusa dodaje odwagi i otwiera wiele drzwi

    fot. archiwum prywatne

25 lat temu wyjeżdżała pani na Erasmusa jako studentka III roku informacji naukowej i studiów bibliologicznych na UW. Ze sobą zabrała
jednak plecak i… saksofon.

Dokładnie tak, choć wtedy program nazywał się jeszcze Socrates-Erasmus. Poza niezbędnymi ubraniami i rzeczami osobistymi zapakowałam saksofon. Pojechałam na pół roku na holenderski Saxion University. Najpierw autobusem dotarłam do Hengelo, a potem pociągiem do Deventer, we wschodniej części kraju, gdzie mieści się siedziba uczelni. Podróż trwała 22 godziny.

Ale skąd w pani bagażu wziął się saksofon?
Równolegle uczyłam się wówczas w szkole muzycznej II stopnia w klasie saksofonu. Nie chciałam robić sobie półrocznej przerwy od grania, więc postanowiłam poszukać nauczyciela w Holandii. Zapisałam się na lekcje u znakomitego profesora Johana van der Lindena. W Europie było to wówczas bardzo głośne nazwisko, bo był to lider Aurelia Saxophone Quartet, jednego z czołowych zespołów kameralnych na świecie.

Jak udało się pani do niego dotrzeć?
Kiedy dziś o tym myślę, dochodzę do wniosku, że byłam bardzo odważna. Był rok 2000, Polska nie należała jeszcze do Unii Europejskiej, a zagraniczne wyjazdy wciąż były rzadkością. Studiowałam na mocno skomputeryzowanym instytucie UW, więc mogłam poszukać stron WWW saksofonistów holenderskich. I tak dotarłam do jazzmena Marka Scholtena z Koh--I-Noor Saxophone Quartet. Zapytałam, czy prowadzi zajęcia prywatne. Odpisał, że nie, ale polecił mi kilku profesorów – wśród nich Johana van der Lindena. Wiedząc już, u kogo będę pobierać lekcje, jechałam na Erasmusa z nadzieją na rozwinięcie muzycznych skrzydeł.

Jak wyglądały początki na Erasmusie?
Oprócz mnie do Holandii przyjechały jeszcze dwie inne Polki, a po jakimś czasie dołączyła trzecia. Od pierwszego dnia trzymałyśmy się razem. Stypendium było bardzo niskie: po przeliczeniu około 800 zł miesięcznie. Połowę tej kwoty wydawałyśmy na wynajem pokoju, więc na życie zostawało niewiele. Poprosiłyśmy uczelnię o wsparcie – i na szczęście je otrzymałyśmy. Zakwaterowano nas w dużym domu studenckim, w którym akurat zwolniły się pokoje. Mieszkałyśmy tam z Japończykiem, który również przyjechał na wymianę.

Skoro stypendium było tak niskie, z czego się utrzymywałyście?
Po opłaceniu mieszkania zostawało nam około 100 zł tygodniowo. Jedna z koleżanek specjalizowała się w wyszukiwaniu promocji na żywność. Biegałyśmy po całym mieście, żeby kupić pieczywo, mleko czy warzywa w najniższych cenach. Jadłyśmy głównie makaron z sosem pomidorowym albo fasolkę szparagową. Do tego biały serek z chlebem i pomidorkami. Raz w tygodniu – mięsne pulpeciki, od czasu do czasu jajka. 

Jak zapamiętała pani ten czas?
To było niezwykle ciekawe doświadczenie na wielu płaszczyznach. Starałyśmy się oszczędzać, więc zostało nam trochę guldenów na zwiedzanie, a system nauki sprzyjał podróżom – po każdych sześciu tygodniach zajęć mieliśmy tygodniową przerwę. Studiowanie z ludźmi z całego świata było niesamowite. W naszej grupie znaleźli się studenci także z Australii i Oceanii, z Afryki czy Ameryki Południowej. Spotykaliśmy się nie tylko na uczelni, ale też na imprezach. To pozwalało poznać różne kultury i przekonać się, że w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy do siebie podobni.

Różnice kulturowe dawały o sobie znać?
Podczas jednej z imprez kolega z Iranu powiedział, że gdyby w swoim kraju rozmawiał ze mną tak swobodnie, musiałby się ze mną ożenić. To otworzyło mi oczy. Zrozumiałam też, że mimo wielokulturowości ludzie potrafią żyć bez konfliktów – niezależnie od religii czy koloru skóry. To był taki mały idealny świat.

Mimo dni wypełnionych zajęciami znalazła pani czas na muzykę?
Oczywiście! Podczas warsztatów z profesorem poznałam świat saksofonu klasycznego z najwyższej półki. To spotkanie było dla mnie ogromną inspiracją i pierwszym kontaktem z artystami takiego formatu. Johan zaprosił mnie na koncert swojego kwartetu – muzyka była nieziemska, nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszałam na żywo. W Polsce nie mieliśmy wtedy szerokiego dostępu do muzyki saksofonowej – to były czasy sprzed YouTube’a i Spotify. Dopiero w Holandii usłyszałam, jak może brzmieć klasyczna saksofonowa muzyka kameralna na najwyższym poziomie. W dodatku wtedy niewiele osób kojarzyło saksofon z muzyką klasyczną.

Jaką lekcję wyciągnęła pani ze spotkania z profesorem?
Żeby podczas grania nie zamykać się w swoim świecie – mieć otwarte oczy, dosłownie i w przenośni, i być w kontakcie z publicznością. Do dziś wracam do tych słów, bo kontakt ze słuchaczami jest niezwykle ważny. Johan zwrócił mi też uwagę na technikę i jakość dźwięku. Spotkanie z nim było najważniejszym doświadczeniem mojego pobytu w Holandii.

Jak potoczyło się pani życie po powrocie do Polski?
Wróciłam przekonana, że chcę poważnie zająć się grą na saksofonie. Najpierw jednak skończyłam studia – zrobiłam licencjat na Uniwersytecie Warszawskim. Potem dostałam się na Akademię Muzyczną w Warszawie [obecnie Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina, UMFC – przyp. red.], do klasy Pawła Gusnara. Otrzymałam Stypendium Ministra Kultury, a wszystko zaczęło nabierać tempa. Zafascynowana koncertami Aurelia Saxophone Quartet marzyłam o własnym zespole. Wkrótce dołączyłam aż do czterech kwartetów i grałam w orkiestrach symfonicznych. Obowiązków było tak wiele, że z części musiałam zrezygnować.

Dużo pani podróżuje. Czy to właśnie Erasmus rozpalił w pani tę pasję?
Tak, ten wyjazd mnie otworzył i uświadomił, że ludzie wszędzie są bardzo podobni. Z każdym można znaleźć wspólny język – zwłaszcza w muzyce. Kontakt z saksofonistami z Francji, Holandii czy Niemiec pokazał mi, że nie muszę mieć kompleksów, bo każdy może osiągnąć wysoki poziom. Erasmus dodał mi skrzydeł i odwagi do udziału w międzynarodowych projektach. Pojechałam na kurs mistrzowski do Laubach w Niemczech, reprezentowałam Polskę w European Saxophone Ensemble, występowałam na festiwalach w Europie – m.in. na zaproszenie Michaela Supéra. To wszystko rozbudziło we mnie apetyt na poznawanie ludzi i koncertowanie na świecie. 

Gdzie koncertowała pani najdalej?
W Szanghaju, z zespołem Teatru Dramatycznego. Graliśmy „Poskromienie złośnicy” Krzysztofa Warlikowskiego do muzyki Pawła Mykietyna. Zagraliśmy cztery spektakle. Pobyt w Chinach był dla mnie dużym przeżyciem – zupełnie inna kultura, tempo życia, sposób bycia. Trudno było przyzwyczaić się do ruchu ulicznego – przejście na zielonym świetle wymagało odwagi, a kierowcy byli bardzo niecierpliwi. Zaskoczyła mnie też fatalna jakość powietrza i specyficzny zapach miasta. Szanghaj to ogromna metropolia, pełna dźwięków i intensywności. Mimo trudności granie dla azjatyckiej publiczności było niezwykle ciekawe i inspirujące.

Jak dziś wygląda pani muzyczne życie?
W życiu muzyka potrzebny jest balans. Uczę w Zespole Państwowych Szkół Muzycznych nr 4 w Warszawie. Od tego roku prowadzę także dziecięcą orkiestrę dętą. Zrobiłam doktorat i rozpoczęłam studia podyplomowe z dyrygentury orkiestr dętych na UMFC. Rozwijam też kilka projektów muzycznych. Z siostrą prowadzimy projekt Flassico, połączenie tańca flamenco i klasycznego saksofonu. Często towarzyszy nam gitarzysta, czasem śpiewacy z Hiszpanii. Gram też koncerty z akordeonistą Jarosławem Gałuszką i pianistką Agnieszką Kopacką-Aleksandrowicz, a także w trio z Dorotą Całek i tą samą pianistką. Czasem występuję w Trio Nove. W listopadzie premierę w HashtagLab miał Wargin, mój projekt solo z elektroniką , który powstał dzięki kompozytorowi Mateuszowi Ryczkowi.

To ciekawe, ponieważ saksofon kojarzy się raczej z instrumentem solowym.
Rzeczywiście, nie ma dużego repertuaru kameralnego z saksofonem, mimo że Adolphe Sax skonstruował ten instrument do orkiestr dętych – by były donośniejsze, zwłaszcza podczas koncertów plenerowych. Saksofon potrafi jednak grać także bardzo cicho.

Jaką muzykę wykonuje pani ze swoimi zespołami?
Gramy muzykę naszych czasów, pisaną przez współczesnych kompozytorów. W XVIII wieku też wykonywano głównie utwory aktualne, zmienił to dopiero XX wiek. Sięgamy po muzykę eksperymentalną i sonorystyczną (np. Pawła Kwapińskiego), ale też po nurty minimal music i neo-minimal music, np. Theodor Burkali, Graham Fitkin. Ten ostatni łączy melodyjność i ciekawą harmonię z wyrazistą motoryką. To głównie muzyka amerykańska i anglosaska, ale również europejska. Gram też utwory klasyczne z elementami folkloru – hiszpańskiego, węgierskiego i innych. Lubię współpracować z polskimi kompozytorami, których twórczość trudno jednoznacznie zaszufladkować, choć często zalicza się ich do szeroko pojętego postmodernizmu – jak Anna Ignatowicz-Glińska, Marcin Łukaszewski, Anna Maria Huszcza, Alicja Gronau czy Łukasz Godyla. 

Ma pani ulubiony model saksofonu?
Tak, mój ukochany altowy saksofon – posrebrzany – kupiłam dziesięć lat temu. Pojechałam do siedziby firmy Buffet Crampon Senzo pod Paryżem z zamiarem znalezienia odpowiedniego miedzianego instrumentu, ale gdy położono przede mną siedem modeli – cztery posrebrzane i trzy miedziane – okazało się, że te pierwsze brzmią dużo lepiej. Zapłaciłam sporo, ale jestem zadowolona z tego wyboru. Dźwięk altowego saksofonu idealnie współgra z moim niskim głosem. Lubię też grać na sopranie firmy Selmer, a w pandemii kupiłam używany saksofon tenorowy Yamahy. 

To drogie instrumenty?
Za solidnie wykonany saksofon znanej firmy można byłoby pojechać w podróż dookoła świata – choć raczej zatrzymując się na campingach. Ja jednak wolę, żeby to saksofon zabierał mnie w takie podróże. I jak widać – robi to całkiem skutecznie. 

Utworów w wykonaniu Alicji Wołyńczyk można posłuchać na stronie: www.alicjawolynczyk.com

Zainteresował Cię ten tekst?
Przejrzyj pełne wydanie Europy dla Aktywnych 4/2025: